Kursowy obóz letni 2018
Relacja oczami kursantki
Poranek budzi nas ostatnimi przygotowaniami, powolnym dopinaniem klapy plecaka. I pytaniem – czy tam na dnie są moje gumiaki? Czas na obóz letni. Dla tych, którzy przygodę z kursem taternictwa jaskiniowego rozpoczeli jesienią - zwieńczenie trudów, na grupy wiosennej – prawdziwy test bojowy.
Wszyscy porzuciliśmy domy, rodziny (nadzieję?) i wyruszyliśmy w drogę. Długą i trudną – wszakże uroki lata to także remonty drogowe.
Zza szkieł okularów przeciwsłonecznych majaczą wierchy i przełęcze – urządzamy quiz topograficzny. Jeszcze nie świadomi, że w każdej wolnej chwili będziemy powtarzać te nazwy.
Widok z polany, która przez najbliższy tydzień ma być naszym domem (bo w końcu Twój dom jest tam skąd bierzesz swoje mapy), majaczy nad nami jak fatum. Widzimy gdzie podążamy, skąd wracamy.
I tam, gdzie chcemy zmierzać...
Sobotni poranek wita nas deszczową pogodą. Kurs wiosenny spragniony dziury rusza do Wodnej pod Pisaną. Na szczęście prognozy są optymistyczne, więc przygotowujemy się do akcji- jaskinia Marmurowa nie ucieknie przez noc…
tzn sprawdzimy to, gdy do niej dotrzemy. Pełni optymizmu mijamy pierwszych sennie sunących turystów. Poranek jest nadal rześki- idealny na podejście Adamicą. Zatrzymujemy się pod Piecem na ‘15 minut z topografią’. Chmury ciężko osiadają nad Doliną Miętusią – na szczęście coś widać, więc nie musimy zgadywać co byśmy widzieli. Po chwili ruszamy dalej szlakiem, by w końcu odbić między borowiny na wąską ściezynę, prowadzącej do naszego celu. Pod otworem Marmurki, pogoda pozwoliła na zaobserwowanie widma Brockenu… tzn nie mnie. Ja muszę poczekać na inną okazję.
Przebieramy się przy akompeniamencie szumiącej wody, po chwili sznury idą w ruch. Jesteśmy gotowi i powoli znikamy w czeluści. Majestatyczny zjazd bez kontaktu ze ścianami jakby się miał nie kończyć -moja pierwsza studnia tego typu. Nie przeszkadza mi myśl, że tą samą drogą będzie trzeba wrócić. Warto! Wsłuchuję się w dzwięki odchłani. Monotonny dźwięk kapiącej wody, zgrzęk szpeju gdzieś w oddali.
Przy wychodzeniu zmniejszam siłę światła na minimum. Zostaję na chwilę sama- ja, mój oddech i jaskinia. Zimna, nieprzychylna- ale również magiczna.
Przed ostatnią studnią wlotową podziwiam świat z perspektywy jaskini. Delikatne światło przedostające się przez omszoną strefę otworu. Ostatecznie, gdy stwierdzam, że palce osiągnęły temperaturę kostek lodu ruszam ku górze.
Na bazę wracamy wcześnie, zaopatrzeni w wikt z domów okupujemy kuchnię. Trzeba coś zjeść- wszak jutro czeka wyprawa do Wielkiej Litworowej.
Jakoś tak dziwnie minąć odbicie czerwonego szlaku, i podążać dalej na Przysłop Miętusi. Wysokie trawy skąpią cienia, dopiero lasy Skoruśniaka pozwalają odetchnąć. Coś za przyjemnie – bez podejścia, bez przewyższeń. Nie no rozczarowanie… no jak to tak? Turyści w wybitnie dobrych humorach mijają nas czekających przy Wodniściaku, z ich relacji dowiadujemy się o postępach kolegi, który pozostał w tyle.
Sielanka jednak się kończy - czeka nas mozolne pokonywanie Kobylarza. Postać instruktora majaczy gdzieś na horyzoncie. Spotykamy go dopiero pod kępą kosotrzewiny, opatulonego kurtką. Szybko przekonujemy się, dlaczego – nieźle wieje. Znów odbijamy na ścieżynkę trawersującą zbocze. Po dotarciu pod otwór nie tracimy czasu- szybko przepoczważamy się, worujemy liny niesione luzem i znikamy w kolejnej czeluści.
Osobiście nie wiele pamiętam z wizyty w Litworce, przyjemny fragment wspinania na powaloną wantę i Salę Pod Płytowcem, która była naszym celem. Cienkie wici małego podziemnego wodospadu, opadającego na dno bardziej mgłą niż czymkolwiek innym. Moje zmęczenie po wyjściu, mieszające się z łuną zachodzącego słońca.
Przemo ogłosił następny dzień dniem restowym – idziemy do Kasprowych. Na podejściu po piargach w głowie kołacze mi tylko myśl ‘ładny mi to rest’. Dziury same w sobie nie zachwyciły- natomiast cała akcja powierzchniowa związana z wizytą, już jak najbardziej. Zjazd po pięknej płycie (z widmem zlewy w tle), a następnie naprawdę przyjemny i eksponowany trawers, by później umorusać się odrobinę w błocie. Udało się! Ulewa złapała nas dopiero przy samym zejściu, a prawdziwy armagedon pogodowy rozpoczął się, gdy spokojnie siedzieliśmy w aucie i powoli zmierzaliśmy na tradycyjne żebro w Adamo.
Zmęczenie związane z poprzednimi akcjami, zmieszane z dobrym jedzeniem dało o sobie znać. Nie było rady – następny dzień był tym prawdziwym restem. Jak prawi przysłowie (które poznaliśmy na bazie), dzień restowy powoduje głupie pomysły u kursantów- cała bandą, podpuszcezni przez EMKA zaczynamy rozważać trawers Ptasia-Litworowa. My nie damy rady?!
Część z planów spełniła się- nastepnego dnia ruszamy ponownie Adamicą. Naszym celem jest Ptasia Studnia. Morale wzrosły. Plecaki jakby lżejsze i same się niosły. Po drodze wspominamy wyjście pierwszego dnia i porównujemy z obecną kondycją. Jesteśmy z siebie dumni- nie ważne, że i tak nie mamy szans dogonić instruktora.
Gdy odbijamy na taternicką ścieżkę, grzbiety Czerwnonych Wierchów otacza mgła. Do Ratusza Mułowego brniemy przez mleko, wąską wydeptaną ściezynką. Gdy docieramy na miejsce rozpogadza się, odsłaniając usychające Wantule.
Zaczynamy zabawę! Zjazd, trawers, jak koziczki przez skały, by zanurzyć się w czeluściach mistycznej dla mnie Ptasiej. Niezaprzeczalnie jest to jaskinia która skradła moje serce. Jestem zachwycona, podziwiam stropy i ściany mytych studni- każda lepsza od następnej. Gdy docieramy do Bazyliki- aż żal przerywać akcję. Że powtót? Że już? Szkoda! Wkładamy pakunki na plecy i wracamy na bazę.
Na szlaku zastajemy strażników- dwie kozice łypią na mnie podejżliwie, jakby chciały powiedzieć ‘a bileciki ma?”. Tak jak zapada zmierzch, budzi się myśl, niby niewinna, ale natrętna. Jutro ostatnia jaskinia.
Padło na Nad Kotliny. W drogę wyruszamy z Dąbrową, która udaje się do otworu Wielkiej Śnieżnej. Po drodze słuchamy topografii, przerywanej anegdotakami w wykonaniu EMKA. Zabłakane turystki przysłuchują się mu z zainteresowaniem.
Tu, w Kotlinach po raz pierwszy przez chwile myśleliśmy, że zgubiliśmy instruktora, który przeszedł zza wypietrzenie skał i czekał na nas przy otworze. Dotarcie do dziury po raz pierwszy nie było podążaniem po widocznej ścieżce do którego trochę się przyzwyczailiśmy.
Skrajny tatrzański (zabezpieczony oczywiście, pamiętam!), ósemka, ósemka. Przewiąż bo za mało luzu. Ósemka. Tu powinien być punkt, gdzie on? SIC! Motyl razy kilka. Idę pierwsza – dziś poręczuję drogę w odchłań dla grupy. Jestem lekko spięta, chcę to zrobić dobrze, bez większych, niepotrzebnych postojów. Mobilizacja pozwala na mniejsze odczuwanie wszechobecnego, wszędzie wiejącego jaskiniowego wiatru.
Nad Kotliny pozwoliła się zapamiętać jako jaskinia urozmaicona, szczególnie w kwestii poręczowania. Pokonanie meandra wsponinam najlepiej (w końcu to to, co Lisy lubią najbardziej).
Do bazy schodzimy Kobylarzem. Ściemnia się. Skoruśniak jakby miał się nie kończyć. Widzę światełko – czyżby to już Przysłop i czekający na nas Przemek? Rozczarowanie. Do tego miejsca docieramy 10 minut później.
Na bazie czeka nas biba- z jednej strony pożegnalna, z drugiej cieszymy się z sukcesu naszej wyprawy do Lampo i wydłużenia trawersu. W grupie kursu jesiennego spekulujemy jakby to było, gdybyśmy tam byli. Impreza trwa do białego rana (podobno?).
Ostatniego dnia wszyscy schodzimy do pobliskiego potoku i wznosimy kreatywność na najwyższy stopień wymyślając najlepsze patenty na mycie sznurów po akcjach. Dużo nas – wszakże grupa jesienna i wiosenna, dlatego idzie bardzo sprawnie. Że tyle sznura myśmy wybrudzili? Teraz widać ile metrów wynieśliśmy i znieśliśmy na swoich plecach.
Na zakończenie siadamy w cieniu namiotu na podsumowanie. Każdy z instruktorów podumowuje nasze wyjścia. OK- zero kill. Bogatsi o nowe siniaki, pęcherze i obtarcia (niektóre z nich to poważne rany wojenne!) szykujemy się do drogi powrotnej. Trudno stwierdzić czy wyjeżdzamy uśmiechnięci czy smutni- zapewne jest to stan równowagi. W sercach radość – bo przeżyliśmy, bo byliśmy, bo się udało. Smutek- bo to koniec świetnego czasu.
W drodze powrotnej słuchamy wiadomości, przez ostatni tydzień odcięliśmy się od zgiełku świata i żyliśmy w zupełnie innej rzeczywistości, gdzie czas wyznaczały godziny wyjścia i powrotu.
Poniedziałek w pracy był dziwnym przeżyciem. Wróciłam do cywilizacji, do ram wyznaczanych przez obowiązki. A pod powiekami…
6380
- Gallery
- Contact
- Komentarze
Lisica
Other posts by Lisica
Contact author